poniedziałek, 19 lipca 2010

Dzień X



Dzień 11.07.2010
Obudziły nas przejeżdżające tuż obok pociągi i słońce zmieniające wnętrze samochodów w saunę. Jednogłośnie postanowiliśmy jak najszybciej znaleźć plażę, wcześniej jednak zwiedzić Konstantę – osławiony kurort nadmorski z czasów naszych rodziców. Wedle tego co pisały przewodniki spodziewaliśmy się tłumów turystów na bulwarze i pięknej starówki. Jednak miasto zrobiło na nas wrażenie opuszczonego i dość zaniedbanego. Było jakby cieniem dawnej świetności. W poszukiwaniu plaży ruszyliśmy wybrzeżem w stronę granicy Bułgarskiej. W kolejnych nadmorskich wioskach osaczyły nas tłumy plażowiczów, postanowiliśmy więc znaleźć dziką plażę, gdzie moglibyśmy rozbić obóz. Polną drogą, a właściwie bezdrożem dotarliśmy nad brzeg morza. Wysoka skarpa, a poniżej wąski pas potłuczonych muszli, woda śmierdząca glonami i roje much – nie byliśmy zachwyceni ale jak na pierwsze plażowanie wystarczyło. Schłodziliśmy się w morzu, zebraliśmy pokaźnych rozmiarów muszle i właśnie byliśmy w trakcie rozpalania grilla gdy nasz spokój zakłócił ogorzały mężczyzna w średnim wieku, który ewidentnie chciał nam coś zakomunikować jednak na przeszkodzie stał brak wspólnego języka. W końcu z mieszanki międzynarodowych zwrotów i dziwacznej mowy gestów wywnioskowaliśmy, że po pierwsze jest przyjaźnie nastawiony, po drugie chce nam zapewnić ochronę i zaprasza do siebie. Ostrzeżeni o staży granicznej raz dwa zebraliśmy manatki do busów, bo właśnie zaczęło padać (m.in. grill z rozżarzonymi węglami). Jechaliśmy po dziurach z narażeniem oderwania mocno już nadwyrężonych amortyzatorów, prowadzeni przez intensywnie gestykulującego pana. Poprowadził nas na swoje podwórko, gdzie stał nieukończony hotel i jego chatka sklecona z płyt pilśniowych. Okazał się człowiekiem niesamowicie gościnnym, pogodnym, przyjaznym, a przede wszystkim bardzo specyficznym. Na migi opowiedział swoją historię – stawiał hotel po czym przyszedł kryzys, przez który nie mógł ukończyć budowy, dlatego teraz mieszka tu sam jednak ma wiele dobrych znajomości. Nieczytelne dla nas gesty jak rzucanie o ziemię telefonem komórkowym, wydzieranie kartek z nieaktualnego już paszportu jedynie zastanawiały, inne, jak ostentacyjne rzucanie za siebie siekierą, nożem stawiały przed oczy sceny z horrorów. Generalnie zjednoczyło nas wspólne słowiańskie pochodzenie. Poczęstowaliśmy pana polskim piwkiem a on nas rumuńskim i wymieniliśmy patriotyczne toasty. Jeszcze tylko przed snem urządziliśmy rzeź komarów, gdyż krwiożercze rumuńskie bestie okazały się odporne na wszelkie środki owadobójcze. Oprócz walki z robactwem noc minęła w miarę spokojnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz