poniedziałek, 22 listopada 2010

Trailer filmu!

Minęło trochę czasu od ostatniego posta, jednak my nie próżnowaliśmy :).
Dziś pojawiła się w internecie zapowiedź pełnometrażowego filmu z naszej wyprawy.
Oddajemy w Wasze oczy trailer Eurotrip 2010 - Bałkany:
http://www.youtube.com/watch?v=Gsoh7hzfFL0
Pozdrawiamy!
załoga Eurotrip

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Pozdrowienia!

Ahoj! Tu Agnieszka i Filip. Właśnie wróciliśmy z Bieszczad i chcielibyśmy bardzo serdecznie pozdrowić wszystkie osoby, które spotkaliśmy w tym pięknym i dzikim zakątku Polski a szczególnie te przesympatyczne osoby, które wyciągnęły nas i naszego busika z opresji :P
Oczywiście pozdrawiamy też wszystkich wszystkich innych miłych ludzi napotkanych na Bałkanach podczas całej podróży!!!
Mamy też prośbę do ekipy z Warszawy z pechowego Forda Focusa o skontaktowanie się z nami ;) Kontakt do was zginął niestety wraz z zagubionym telefonem gdzieś w Chorwacji...
Ahoj!

wtorek, 24 sierpnia 2010

Dzień XL

Dzień 10.08.2010




Eurotrip jaki jest każdy widzi. Rządzi się własnymi prawami i choć na początku istniał zgrubny plan wyprawy, to jednak i trasa i czas pobytu w poszczególnych miejscach ulegał w trakcie znacznym zmianom. Tak też i dziś mogło się zdarzyć wszystko, ale przyleciało z dalekiego kosmosu jakieś małe neutrino, trafiło w Eurotripa i powiedziało „koniec”. Właśnie dziś postanowiliśmy wrócić do Polski. Tak też zrobiliśmy. Razem dotarliśmy do Katowic, a później rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę…

Dziękujemy, że byliście z nami przez ten czas, ale oczywiście jeszcze się z wami nie żegnamy! Piszcie do nas! Jeśli coś was szczególnie zainteresowało – pytajcie, chętnie udzielimy bardziej szczegółowych informacji o miejscach, które odwiedziliśmy i podamy na nie konkretniejsze namiary. Mamy też ogromne nadzieje na zorganizowanie kolejnej wyprawy w przyszłym roku. Czas, miejsce i skład – wszystko jeszcze do ustalenia. Póki co kiełkowały różne pomysły, ale nie ustaliliśmy jeszcze nic pewnego.

Do przeczytania!

p.s. Snellbus przebył podczas wyprawy ~ 7200km z czego Snell czyli ja(;p) jestem bardzo dumny:D i dalej jezdzi:D:D:D:D:D

Dzień XXXIX

Dzień 09.08.2010

Skoro świt silna ekipa pod wezwaniem ruszyła do lasu na grzybobranie. Nie minęła godzina, a ta bardziej stacjonarna część załogi ujrzała grzybiarzy wyłaniających się z lasu z pełnymi siatami prawdziwków, podgrzybków i innych leśnych cudów. Co by tu dalej robić w Czechach? Wyjechaliśmy z lasu, zrobiliśmy zakupy za to co jeszcze zostało z funduszy wyprawowych, co prawda o innym przeznaczeniu i znaleźliśmy kolejną, wydawałoby się dziką miejscówkę. Tu zorganizowaliśmy finalny odcinek „Gotuj z Eurotripem”. Był to z pewnością najlepszy obiad na wyprawie: makaron z kurczakiem i sosem serowo-grzybowym. Grzyby zebrane dzisiejszego ranka były przepyszne. Czas sjesty popsuł nam niestety patrol policji, który zakomunikował znany nam już skąd inąd tekst „this is not a camping”… Z polanki nad rzeką przenieśliśmy się gdzieś w pole kukurydzy oddalone zaledwie o 10 km. Pełne grzybów brzuchy, późny wieczór, sarna i inne dzikie zwierzęta na drodze w ciemnościach sprawiły, że ten krótki dystans był niezwykle uciążliwy dla naszych kierowców i gdy tylko dotarliśmy na miejsce wszyscy grzecznie poszliśmy spać.

Dzień XXXVIII

Dzień 08.08.2010

Rano nasi hardkorowcy zafundowali nam niezłe widowisko – off road na maksa. Okazało się, że lava lampa wyładowała Klodowy akumulator, więc pomocny Snell wziął go na hol. Widoku zczepionych linką za haki busików tańczących po błotku nie da się opisać (można za to zobaczyć, gdyż ten niesamowity widok jest uwieczniony na taśmie).


Dalsza część dnia zeszła nam na zwiedzaniu Brna i choć to ładne miasto nasze pozytywne nastroje z chwili na chwilę ulegały pogorszeniu.
Już nie było nam w Czechach tak zielono jak na początku… Eurotrip zbliża się ku końcowi, może to zbliżający się koniec wyprawy tak na nas wpłynął…

Dzień XXXVII

Dzień 07.08.2010

Klod od samego rana przeprowadzał pierwszy etap psychoterapii busa spędzając kilka godzin na majstrowaniu przy kablach pod deską rozdzielczą. Próbował w ten sposób przekonać busa, że bardzo mu na nim zależy (wzbudzenie zaufania w pacjencie to pierwszy krok do sukcesu). Tymczasem idealny austriacki trawnik wchłonął standardową dawkę detergentów i pasty do zębów, przetrwał też mecz piłki nożnej granej piłką ręczną w „bullet time” Eniu vs Eniu i na koniec mozolne odpalanie Snellobusa na pych. Eurotrip, niestety w przeciwdeszczowych pelerynkach ruszył na podbój stolicy idealnego państwa. Wiedeń przytłoczył nas swoim ogromem. Wszystko w tym mieście jest duże: ogromne budynki, wielkie kościoły, masywne pomniki.
Obeszliśmy standardowe punkty miasta, czyli budynki parlamentu, opery, ratusza i przede wszystkim Hofburg mając świadomość, że to znikoma część tego, co można tu zobaczyć.



Zaliczyliśmy jeszcze wiedeńskiego Burger King’a (gdzie Fast foody jak można się domyślić podawane są w dużych porcjach) i już po zmroku przekroczyliśmy niewidzialną europejską granicę z Czechami. Wyjątkowego pecha miał tego dnia Sław, który doznał urazu prawego poślada rano i lewego wieczorem w przedziwnych okolicznościach.
Za miejsce noclegowe usłużył nam tego dnia mniej idealny trawnik nad mniej cywilizowanym jeziorem, do którego dojechaliśmy po bardzo nieoptymalnych wertepach. Za to nasze nastroje były tego pierwszego wieczoru w Czechach bardzo pozytywne. Wieczór umilał nam blask świecącej na zielono lava lampy zakupionej wcześniej na promocji w Lidlu gdzieś po drodze.

Dzień XXXVI

Dzień 06.08.2010

Dziś już nawet największe niedowiarki przekonają się, że nasze busiki mają dusze. Jak inaczej wytłumaczyć to, że mają swoje charaktery i własne zdanie, które potrafią nam bardzo jasno i dobitnie przekazać. Pamiętacie pewnie jak bus Snelliusa nie chciał wyjechać z Polski, a potem z Rumunii. Generalnie robił on wszystko żeby nie dopuścić do wyprawy. Lubi on najwyraźniej swój kraj ojczysty, gdzie właściciel zajmował się nim troskliwie niemal co dzień przez okrągły rok. Nic więc dziwnego, że zbuntował się gdy nagle zamiast codziennej pieszczoty został wygnany na tułaczkę w nieznane. Teraz, kiedy wyjechaliśmy z Chorwacji, z kolei bus Kloda pokazał rogi. Jest on miłośnikiem podróży, wypraw w nieznane, więc gdy tylko zauważył, że klimat się oziębia a krajobrazy z bajkowych zamieniają się na powszednie, zorientował się, że wyprawa dobiega końca i postanowił niezwłocznie wyrazić swój sprzeciw. Gdy tylko wjechaliśmy do UE, gdzieś na Węgrzech zakomunikował nam brak ładowania akumulatora. Szybka diagnoza patofizjologiczna: zerwany pasek klinowy od alternatora, zalecane leczenie: natychmiastowe przerwanie wysiłku fizycznego, a w dalszym postępowaniu wymiana uszkodzonego narządu. Chirurgów i narzędzia potrzebne do operacji jak zwykle mieliśmy na miejscu. Potrzebowaliśmy tylko narządów zastępczych, więc zapytaliśmy napotkanego mężczyznę gdzie możemy takie zdobyć. Być może z powodu naszych ułomności językowych, albo jego nadgorliwości w ciągu 10 minut sprowadził do nas w pełni wyposażoną ekipę transplantacyjną. Obawialiśmy się, że ten humorek naszego busa sporo nas będzie kosztował. Jednak cena okazała się lekkostrawna, uprzejmy pan ni z tego ni z owego podarował nam butelkę domowego wina i już godzinę później obrażony busik chcąc nie chcąc wiózł nas dalej. Odczekał trochę, uśpił naszą czujność i gdy tylko się ściemniło wywinął kolejny numer. Okazało się, że świecą nam się tylko światła postojowe, światła mijania pomimo największych próśb nie zapalały się… Ustawiliśmy więc tymczasowo nasze dodatkowe halogeny tak, aby świeciły w dół i nie oślepiały innych i tak udaliśmy się w dalszą drogę.

Ktoś z drużyny rzucił dla żartu, że może światła załączane są teraz dźwignią wycieraczek. Możecie sobie wyobrazić zdziwienie Kloda, gdy po włączeniu wycieraczek droga przed nami rozjaśniła się…
Tak czy inaczej było już dla nas jasne, że diagnoza patofizjologiczna to za mało. Pacjent potrzebował raczej diagnozy i leczenia psychologicznego. Rozpoznanie: depresja końcowo wyjazdowa, leczenie: długotrwała psychoterapia. Dojechaliśmy na nocleg nad cywilizowane austriackie jezioro, a idealny austriacki trawnik posłużył nam za miejsce parkingowe. W Austrii nawet deszcz tego wieczoru wydawał się padać idealnie pod kątem prostym.

niedziela, 22 sierpnia 2010

XXXV

Dzień 05.08.2010
Zwiedzanie Zagrzebia.




Coś dzikie noclegi w Chorwacji nam nie wychodzą. Na ostatnie campingowanie w tym kraju wybraliśmy sobie jezioro, które okazało się brudnym obetonowanym sztucznym zalewem. Chorwacja pożegnała nas silną ulewą i burzą z piorunami, które uderzały bardzo blisko ale na szczęście żadnemu z nich nie udało się trafić w busiki.

XXXIV

Dzień 04.08.2010
Ok, przemieszczanie się idzie nam dziś znacznie sprawniej niż wczoraj. Pobudka była wcześnie jak nigdy i już koło południa dotarliśmy do parku narodowego „Jeziora Plitwickie” . Zatłoczony parking, długaśne kolejki do kas i koszmarne ceny biletów przeraziły nas ale to co zobaczyliśmy było po prostu niesamowite.


Spędziliśmy tam mnóstwo czasu spacerując między wodospadami, strumyczkami i jeziorami, gdzie w bajkowo niebieskiej wodzie pływały ogromne ryby.


Ciężko słowami opisać dzikie piękno przyrody dlatego zamieszczamy dużo zdjęć (a raczej zamieścimy po powrocie z powodu ograniczonego dostępu do netu). Sami ocenicie czy warto odwiedzić to miejsce. Co prawda zagęszczenie ludzi na ścieżkach jest tam większe niż na monciaku w szczycie sezonu ale to głównie rano, dlatego polecamy raczej godziny popołudniowe. Dzięki temu, że zostaliśmy do wieczora, mieliśmy szansę zobaczyć m.in. nietoperze w jaskiniach.

Opuszczaliśmy teren parku chyba jako ostatni turyści. Na wyludniony parking podwiozła nas o zmroku ostatnim kursem zupełnie pusta kolejka.
Szukając noclegu zaliczyliśmy jeszcze kilka offroadów, podczas których Klodobus skosił kilka drzewek i przesunął spory głaz bez uszczerbku na podwoziu. Krótko mówiąc syncro daje radę. Po aktywnym dniu zapadliśmy w kamienny sen.

sobota, 7 sierpnia 2010

XXXIII

Dzień 03.08.2010

Był to dzień pt. „200 km na pełnym speedzie”. No cóż, staraliśmy się pokonać tego dnia jak najwięcej kilometrów ale ani kierowcy ani załoga ani busiki ndrd (nie dawali rady). Eurotrip najwyraźniej nie był dziś w formie…

XXXII

Dzień 02.08.2010

Z rana nasza znajoma poczęstowała nas zieleninką m.in. gigantycznym arbuzem, po czym pożegnała się i wróciła do domu. My postanowiliśmy zostać jeszcze trochę w tym czarodziejskim miejscu i wyczilować. Niektórzy spędzili czas na czytaniu książek, inni malowaniu war hamera zaś czwórka z nas wybrała się na spacerek do najbliższego sklepu. Dopiero po jakichś 2 godzinach marszu czworo idiotów zorientowało się, że cała cywilizacja skupia się po drugiej stronie rzeki, mostu nie ma a przejeżdżające samochody zamiast podwieść stopowiczów tylko im odmachują. Realnie kalkulując droga powrotna w okropnym upale zajęłaby prawdopodobnie kolejne 2 jak nie 3 godziny. Jedynym ratunkiem był telefon do Kloda, który na szczęście był w stanie przybyć busikiem z odsieczą.

A wieczorem … wieczorem czasoprzestrzeń zakrzywiła się jeszcze bardziej aż busiki przypomniały sobie czasy swojej młodości.

XXXI

Dzień 01.08.2010

Na zadupiu jak to na zadupiu nie było co robić więc zebraliśmy się wcześnie i ruszyliśmy na poszukiwanie plaży. Akurat do drodze któryś wygłodniały busik zażądał wachy , więc zajechaliśmy na stację. Aż tu nagle, całkiem znienacka dopadła nas kolejna eurotripowa przygoda. Podeszła do nas roześmiana pani w średnim wieku pytając czy nie mamy bletki do tytoniu i tak od słowa do słowa… Okazało się, że jedzie właśnie nad morze na świetny camping niedaleko stąd i zaprasza naszą wesołą ekipę. Wkrótce wszyscy znaleźliśmy się w niesamowitym miejscu. W ląd wcinały się tuż obok siebie dwie zatoczki a między nimi uchodziła do morza rzeka. Dziesiątki namiotów i obozowisk było rozbite na wąskim pasie lądu otoczonym z trzech stron wodą. Płycizna rozlewająca się na dużej powierzchni stwarzała idealne warunki dla Kite-surferów , których było tu mnóstwo.

Kapiel w morzu nie należała do przyjemności, bo dopływ wody rzecznej obniżał temperaturę wody z śródziemnomorskiej do baltyckiej dlatego czas spędzaliśmy raczej na brzegu, głównie zaś na campingu. Jego mieszkańcy z początku przyjęli nas nieufnie jako obcych w ich zamkniętym gronie, jednak już wkrótce obok busów zebrała się spora różnojęzyczna grupka m.in. mężczyzna odrobinę mówiący polsku. Pani, która nas tu zaprosiła miała bardzo specyficzny śmiech a śmiała się dużo. Właściwie to wciąż się śmiała, co jakiś czas powtarzając coś w stylu : „jebigar” (prawdopodobnie przekleństwo w chorwackim lub jej natywnym norweskim).
Ogólnie mówiąc było dobrze.

Było miejsce, był czas a czasoprzestrzeń odrobinkę się zakrzywiła.

XXX

Dzień 31.07.2010

Z samego rana burza i ulewa wygoniły z plaży naszych rodaków, a oni nas z busów ok. południa. Poprzedniego dnia ustaliliśmy, że pojedziemy po części do ich samochodu ale jakoś z rana żaden nasz kierowca nie garnął się na podróż do Dubrownika. Po dłuższych pseudotelekonferencjach międzybusowych (prowadzonych przez Kloda i Snela z okna do okna :P ) ustalono, że na misję ruszy pomarańczowy z ekipą ochotników, a ten wygodniejszy zostanie na miejscu. Toteż 5 osób, które pozostało, z powodu deszczowej pogody, gnieździło się w luksusowym M5 (* jak można się gnieździć w M5 -> patrz załącznik) i nudziło się strasznie, za jedyną rozrywkę mając grę planszową. Kiedy rozpogodziło się na tyle, że mogli wyjść na zewnątrz zajęli się łażeniem po skałkach i odławianiem jeżowców.

Tymczasem w Dubrowniku nie było odpowiednich części i trzeba było pruć kolejne 30 km do autoserwisu, który obiecał je na wtorek a była podobno sobota (** jak można nie być pewnym jaki jest dzień tygodnia -> patrz drugi załącznik). Gdy wysłannicy wrócili, właśnie wyszło słońce, więc wszyscy mogli wskoczyć do wody.
Nurkowanie na chorwackim wybrzeżu okazało się niezapomnianym przeżyciem. Między kamieniami pływały w przejrzystej wodzie ryby, które większość z nas widziała do tej pory tylko na filmie: „Gdzie jest Nemo?”
Po kąpieli przyszedł czas na zmianę miejscówy no i holowanie rodaków, bo przecież części nadal brak. Okazało się, że brak też mocowania do liny holowniczej, więc spatencono coś na szybko (linę przywiązano do ramy samochodu w miejsce wymontowanego tymczasowo halogenu).

Niestety po drodze coś się stało się, no i urwał … Zatem z holowania nici, samochód został na poboczu a rodaków podrzuciliśmy do przystanku autobusowego. Zwykłym już składem przejechaliśmy przez kawałeczek Bośni , która wcina się w tym miejscu w Chorwację zyskując dostęp do morza. Noclegu na plaży nie udało się znaleźć więc zatrzymaliśmy się na pierwszym lepszym zadupiu.
Załączniki:
*M5 czyli 2 dwuosobowe sypialnie, salon, jadalnia, kuchnia i łazienka wydaje się przestronnym apartamentem ale trzeba pamiętać, że w busiku każde z tych pomieszczeń zajmuje 6 m2 , co więcej jest to za każdym razem te same 6 m2.
** na Eurotripie niekiedy czas płynie szybko a innym razem wydaje się stać w miejscu, do tego dodać należy, że przekraczamy różne strefy czasowe różniące się aż o godzinę a nadmiar wszystkiego czasoprzestrzeń lubi się zakrzywiać w niektórych zakątkach przez nas odwiedzanych

czwartek, 5 sierpnia 2010

Dzien XXIX

Dzień 30.07.2010

Kiedy rano wtarabanialiśmy się z trudem z nad jeziora po kamienistej ścieżce atakowani przez krzaki przypomnieliśmy sobie ostrzeżenia by w Bośni nie zbaczać na bezdroża, bo podobno nie wszystkie tereny zostały odminowane po wojnie. No cóż, trochę poniewczasie naszła nas ta refleksja.
Pojechaliśmy do Trebnije, miejscowości nieopodal, by wysłać pocztówki z „bombowymi” pozdrowieniami z Bośni. Zahaczyliśmy jeszcze o stację, bo przecież w Bośni tańsze paliwo, jednak oszukano nas tak, że nawet najdroższe paliwo w Chorwacji dużo bardziej by nam się opłaciło.
Potem już na granicę. Klodobus bez problemu wjechał do Chorwacji po czym długo musiał czekać na Snelobus nie wiedząc co się dzieje. Jak się okazało najbardziej prawdopodobna wersja: „coś się popsuło” nie była tym razem trafna. Tymczasem celnik przy sprawdzaniu paszportów popatrzył się krzywo na pomarańczowego busika, po czym zapytał czy kości wiszące na lusterku są ludzkie. Były oczywiście plastikowe lecz załoga już widziała dwóch osobników w gumowych rękawiczkach zbliżających się zdecydowanym krokiem i zdała sobie sprawę, że kontrola jest nieunikniona. Szukano narkotyków w apteczce z lekami (m.in. ustalając komisyjnie skład Nospy), grzebano w Eniowej torbie ze skarpetkami i gatkami, przetrząśnięto dosłownie całego busa po czym zarekwirowano długi nóż i dwa batony jako broń nielegalną w Chorwacji. Gdy dopytywaliśmy się czy nie można byłoby wysłać tych rzeczy do Polski pogrożono więzieniem… Cóż poradzić…
W nienajlepszych nastrojach ale przynajmniej wszyscy w komplecie jesteśmy w Chorwacji. Kilka kilometrów i już widzimy z góry Dubrownik, słynne miasto w całym swym majestacie rozciąga się pod nami na półwyspie a wokół na skrzącej się wodzie chmary żaglówek i stada motorówek. Jedne z największych promów pasażerskich na świecie podpływają i odpływają jeden po drugim jak u nas autobusy. No dobra, może przesada ale nie duża, było ich kilka.


Za to samochodów na parkingach zagęszczenie większe niż w niejednej stolicy. Gdy w końcu znaleźliśmy miejsce z dala od centrum, kolejne pół godziny zajęło szukanie parkometru, który niestety przyjmował tylko lokalną walutę. Kun chorwackich jeszcze nie mieliśmy i ogólnie zniechęceni tym wszystkim pojechaliśmy dalej pięknym skalistym wybrzeżem. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Chorwacja nie jest gościnna dla takich jak my podróżników. Noclegi gdziekolwiek na dziko są nielegalne, campingi wysoko płatne, wszelkie zjazdy z głównej drogi prowadzą do hoteli lub prywatnych posesji. Mieliśmy dużo szczęścia znajdując nocleg tuż przy pięknej kamienistej plaży koło restauracji, której szef był akurat w dobrym humorze i pozwolił nam zostać poproszony ładnie przez żeńską część ekipy.

Mniej szczęścia mieli spotkani tego dnia Polacy. W ich Fordzie Fokusie zatarła się rolka napinająca pasek alternatora właśnie gdy jechali sobie w najlepsze do Dubrownika z kwatery oddalonej ok. 200 km na północ. Mimo najszczerszych chęci nie dało się nic zrobić bez części zamiennych a że zbliżał się wieczór odłożyliśmy sprawę do następnego dnia, my idąc spać w wygodnych busikach a rodacy w naszych śpiworach na kamienistej plaży.

Dzien XXVIII

Dzień 29.07.2010

Miejsce, w którym spędziliśmy cały ten dzień z pewnością warty jest poświęcenia kilku słów. W świetle dnia naprawdę przypominało zburzoną i zalaną wodą wioskę. Pływając w jeziorze co chwilę natykaliśmy się na murki, wypatrzyliśmy też zatopiony grób, którego krzyż smętnie wystawał sponad tafli.


W jeziorze nikt się nie kąpał, byli tylko rybacy.
Rano obudziły nas dzwoneczki pasących się tuż obok krów. Roślinność była tam tak uboga, że nie pogardziły nawet resztkami chipsów z wczorajszej imprezy bezceremonialnie wylizując papierki.

Dzień spędziliśmy różnie: niektórzy na odsypianiu urodzinowej imprezy, inni na prażeniu się na słońcu i nieudanych próbach połowu ryb na chustę i chleb. Znalazło się też dwóch idiotów :P, którzy popłynęli na wyspę, tym razem na dmuchanym pontonie. Zastali tam nawet całkiem spory kościół z dzwonnicą, jednak wszystko było opuszczone. Jedynym mieszkańcem wyspy był kot. Nasi zdobywcy wrócili po kilku godzinach z poparzeniami odpowiednio: pierwszy idiota - pierwszego stopnia, drugi idiota – drugiego stopnia. Dzień zakończyliśmy ulubioną grą DixIt, posiedziawą przy świetle ogniska i wschodzącego księżyca.

Dzien XXVII

Dzień 28.07.2010

Woda zatoczki kotorskiej nie grzeszyła czystością ze względu na dużą ilość jachtów zacumowanych w porcie, dlatego nie korzystając z kąpieli zapakowaliśmy się do busików by podziwiać widoki wokół tego jedynego adriatyckiego fiordu.

Naszym oczom ukazał się niezapomniany krajobraz ogromnej zatoczki otoczonej wysokimi skalistymi górami. Przez kolejne maleńkie wioski prowadziła nas wąska dróżka. Po jej lewej stronie widzieliśmy skrzącą się wodę zalewu i żaglujące po niej jachty, po drugiej domki przyklejone do skał otoczone palmami. W ten sposób dojechaliśmy do miejscowości Kotor. Jak to Polacy, chcąc uniknąć płatnego parkingu, wpakowaliśmy się jak zwykle w labirynt bocznych uliczek, problem tylko w tym, że nachylonych o ok. 90 stopni do poziomu. Snelowy bus przy zawracaniu zawiesił się gdzieś na wysokim murku tak, że koło napędowe wisiało w powietrzu i pewnie by tak wisiał na wieki gdyby nie pomoc pana, który jako „tubylec” zaznajomiony był z tego typu manewrami na wysokościach. Gdy w końcu zaparkowaliśmy kulturalnie, wybraliśmy się na spacer przez plątaninę wąziutkich uliczek, małych placyków i uroczych zaułków, nad którymi wspinały się mury starej twierdzy i prowadzące do niej niezliczone schody.


W kolejnej wiosce na wybrzeżu zatrzymaliśmy się w knajpce, gdzie niektórzy z nas skosztowali miejscowego przysmaku – faszerowanej ośmiornicy. Nasz plan na pozostałą część dnia przewidywał przekroczenie granicy z Chorwacją. Plan wykonaliśmy częściowo. Przekroczyliśmy granicę tyle, że z Bośnią i Hercegowiną. Zagłębiliśmy się zbytnio w ląd zamiast jechać wybrzeżem i kiedy zczailiśmy się, że pomyliliśmy drogę i stwierdziliśmy, że przejechanie przez kawałek Bośni bardziej się opłaca niż zawracanie. Do najbliższego przejścia granicznego prowadziła wąska serpentyna, trochę podejrzane, że żadnych na niej samochodów. Zrozumieliśmy, że znów zbłądziliśmy, gdy natknęliśmy się na zwały drewna i ciężarówki tarasujące przejazd a lasu wyłonili się drwale wymachujący do nas rekami żeby zawracać. Kolejna próba i tym razem byliśmy pewni, że jedziemy dobrą drogą aż do chwili gdy asfalt się skończył. Twardo jednak cisnęliśmy po wertepach i rzeczywiście dojechaliśmy do granicy mijając betoniarki i robotników.

Okazało się, że droga prowadząca do Bośni zaznaczona na mapie jako główna, jest dopiero w budowie. Na przejściu szybko, gładko, bez opłat. Pas ziemi niczyjej ciągnął się kilka kilometrów w bardzo wysokich górach, chyba najpiękniejszych jakie do tej pory widzieliśmy.

Co prawda plan B przewidywał jedynie przejazd przez Bośnię ale, że zbliżał się wieczór powstał plan C – zostajemy w Bośni na dzień, może dwa. Wynaleźliśmy super miejscówkę nad jeziorkiem w zupełnej dziczy. Wokół mnóstwo było kamiennych murków, mniej lub bardziej zniszczonych, jakby pozostałości po domostwach. Idealna miejscówa na urodzinową imprezę Magdy.

Było ognisko, było czarnogórskie wino i rakija domowej roboty, było… Zresztą zapytajcie jubilatkę jak to jest spędzać urodziny w Bośni i Hercegowinie na gruzach zburzonej wioski.

Dzien XXVI

Dzień 27.07.2010

Busiki były zaparkowane w cieniu oliwki więc upał obudził nas później niż zwykle. To i bliskość jeziora, w którym przyjemnie było popływać, sprawiło, że ruszyliśmy dopiero dobrze popołudniu. Po drodze nabyliśmy po bardzo promocyjnej cenie wino i rakiję domowej produkcji. Zatrzymaliśmy się na krótko przy wysepce św. Stefana, która jest bardzo ładna i o tyle specyficzna, że można się na nią dostać suchą nogą po deptaku.

Jednak by na nią wejść trzeba zapłacić, zresztą nie warto, bo cała obrośnięta jest burżujskimi hotelami i luksusową plażą. Mieliśmy jeszcze zahaczyć o starówkę w Budwie ale jakoś ominęliśmy wjazd, więc już jechaliśmy dalej. Na nocleg zatrzymaliśy się nad zatoczką kotorską i grillowaliśmy tym razem czarnogórskie kiełbaski.


Dzien XXV

Dzień 26.07.2010

Brak chleba na śniadanie zmusił nas do wysłania eskapady do wysoko położonej wioski. Po drodze napotkaliśmy pastuchów z krowami, węża, dziecko na osiołku a cykady sprawiały, że nie słychać było własnych myśli. Jakby inny świat…
Sklepu nie było, przynajmniej nie w tym momencie. Był za to pan, który zaprosił nas do siebie do domu proponując ziemniaki, czosnek itd. Chleba nie mieli. W końcu żona namówiła nas na jaja prosto od kury a on piwo, które skądś sprowadzał. Nie łatwo było się dogadać po czarnogórsku, jeszcze trudniej targować. Żebyśmy łatwiej przełknęli wysoką cenę, gospodarze poczęstowali nas kieliszkiem rakiji. Trunek domowej roboty palił ogniem na pusty żołądek. W drodze powrotnej spotkaliśmy sklep, który jak sę okazało pojawia się tu przejazdem raz dziennie.
Jajcówa ze Świerzych wiejskich jaj była przepyszna.

Wieczorem jeszcze wyruszyliśmy na podobne łowy, których celem była tym razem kiełbasa na grila i wino domowej roboty. Do gospodarstw baliśmy się zachodzić , bo broniły ich groźne zwierzęta m.in. rozzłoszczony i tupiący na nas kozioł. Napotkani mieszkańcy uświadomili nas, że kiełbasy we wiosce nikt nie robi a jako muzułmanie nie piją wina tylko piwo i rakiję (??? – bardzo prawdopodobne, że się nie zrozumieliśmy). Jedyne co udało nam się zdobyć to bardzo smaczny kozi syr.
Dzień jak widzicie obfitował w wyprawy – nie tylko piesze. Klod, Hoob i Sław wypłynęli wpław na wyspę. Dotarcie tam zajęło im ok. 20 min. Ich podróż powrotną, ok. 2 godzinną, bo pod prąd obserwowaliśmy przez lornetkę i zgodnie uznaliśmy za dobry materiał na film pełnometrażowy. Gatunek: tragikomedia, Tytuł: „ Trzech idiotów płynie na KŁODZIE”.



Poza tym warto wspomnieć napotkanych w tym uroczym miejscu ludzi: wesołą ekipę Słowaków podróżujących jak my busikiem , parę Polaków, których serdecznie pozdrawiamy i trzech hałaśliwych Francuzów grających po pijaku w bulle nie dających nam spać tej nocy.
A była to noc dziwnych snów przy pełni księżyca…

Dzien XXIV

Dzień 25.07.2010

W porannym słońcu krajobraz był równie piękny. Spędziliśmy sporo czasu spacerując i pływając w jeziorze zanim w końcu opuściliśmy to miejsce. Do kolejnej granicy nie było daleko. Trochę zaskoczył nas celnik na wyjeździe z Albanii wypisując „Mandat” na 5 euro dla każdego busa, jednak okazało się, że jest to podatek za pobyt w tym kraju. O konieczności wydatku 10 euro z racji całorocznej opłaty ekologicznej przy wjeździe do Czarnogóry byliśmy poinformowani. Podobno Montenegro nie charakteryzuje się niczym szczególnym. Kraj ten słynie z tego, że jest piękny. Wkrótce przekonaliśmy się na własne oczy, że to prawda.

Jechaliśmy wąską drogą mijając urocze wioseczki, winnice i samotnie stojące domy poukrywane w bujnej roślinności ogrodów. Między wioskami zza każdego zakrętu wyłaniały się malownicze skałki i gdzieniegdzie plantacje winogron. Aż nagle zza któregoś zakrętu wyłonił się … nie zgadniecie. Na polance przy drodze leżał do góry kółkami wrak volkswagena transportera (doki). Ekipa Eurotrip zatrzymała się z piskiem opon i jak szarańcza rzuciła się na busika.


Śrubokręty i młotki poszły natychmiast w ruch i nie ustały dopóki obok nie zatrzymał się radiowóz policyjny nakazując pozostawienie samochodu w spokoju. Odjechaliśmy stamtąd czym prędzej jednak sporo cięższymi busikami. Listę odmontowanych części dla zainteresowanych podajemy poniżej, bo być może niektóre z nich już wkrótce pojawią się na portalu allegro.pl.
My tymczasem jechaliśmy dalej wspinając się coraz wyżej aż naszym oczom ukazał się niesamowity widok: jezioro Szkoderskie, czyli to samo, nad którym dopiero obozowaliśmy w Albanii, rozpościerało się teraz przed nami daleko w dole. Mamy nadzieję, że zdjęcia naszych busików na tle rezerwatu przyrody „Szkoder” załapią się do busowego kalendarza (pozdrawiamy wszystkich forumowiczów! )


Po wąziutkich karkołomnych serpentynach, modląc się żeby koła nie zawisły nad przepaścią przy mijaniu samochodu z naprzeciwka, dotoczyliśmy się jakoś na dół. Z tym, że nie niektórzy z nas byli odrobinę zieloni na twarzach, gdy w końcu zaparkowaliśmy nad brzegiem jeziora.



Załącznik (lista części odmontowanych z doki):
• Zderzaki
• Komplet klamek
• Łączniki stabilizatorów
• Amortyzatory tylne
• Rura nawiewu ciepłego powietrza
• Rurki różnehttp://www.blogger.com/img/blank.gif
• Stacyjka
• Pająk pod kierownicę
• Wycieraczki
• Znaczek volkswagena
• Przewód masowy od akumulatora
• Zbiorniczek od spryskiwaczy z pompką
• Stabilizator
• Klakson
• Lampa tylna
• Nakładki na pedały