środa, 28 lipca 2010

dzień XVIII






Dzień 19.07.2010
Jedziemy do stolicy Bułgarii, Sofii.
Tego dnia zmuszeni byliśmy do opuszczenia Bułgarii, gdyż właśnie mijał tydzień ważności winiet. Na granicy nie sprawdzano zawartości szalonych busów choć rzeczywiście skontrolowano datę na winietkach specjalnym czytnikiem. Macedonia, do której właśnie wkroczyliśmy, nie wymagała od nas winietowych opłat, za to rejestracji w ciągu 24 h w miejscu noclegu (np. hotel, camping) tudzież, w naszym przypadku nocowania na dziko, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Tak przynajmniej wyczytaliśmy w ulotce otrzymanej od celnika.
No więc zaczynamy przygodę z Macedonią… a zaczynamy ją późnym wieczorem, już dawno po zachodzie słońca i czujemy się jakbyśmy znaleźli się na końcu świata gdzie już nie docierają elektryczne światła cywilizacji. Mocne halogeny zamocowane na busach specjalnie na wyprawę kolejny raz zdały egzamin, tym razem oświetlając drogę w macedońskich górach, których istnienia w mroku domyślaliśmy się tylko po mocno nachylonych serpentynach. W takiej dziczy nie trudno byłoby o dziki nocleg ale po prostu nie mogliśmy dostrzec dobrej miejscowy, wybraliśmy więc miejsce nie fajne za to widoczne z daleka, pierwszą lepszą stację benzynową.

dzień XVII


Dzień 18.07.2010
Z rana po ostatniej kąpieli w Morzu Czarnym ruszyliśmy dalej wybrzeżem na południe. Kierunek na Sozopol, miasto malowniczo położone na półwyspie, o pradawnej historii i tradycyjnej dla regionu drewnianej zabudowie. Próbując znaleźć parking w starej części miasta wpakowaliśmy się w labirynt wąskich uliczek, z których ledwo się wydostaliśmy i w końcu zaparkowaliśmy na nowym mieście gdzie standardowo pan parkingowy liczył na to, że nie potrafimy liczyć.
Zwiedziliśmy starówkę z małymi drewnianymi domkami a także knajpkę z zimnym miejscowym piwkiem „Zagorka”. Miejsce rzeczywiście urokliwe choć zapchane straganikami z pamiątkami i niesamowicie zatłoczone przez turystów.
Resztę dnia spędziliśmy w samochodzie jadąc w kierunku Sofii i zanocowaliśmy na stacji benzynowej gdzieś przed stolicą.

dzień XVI

Dzień 17.07.2010
Od rana wielkie pranie, w upale czyste ciuszki szybko były suche. Potem już tylko plaża plaża plaża… Wieczorem zmuszeni do szukania innego miejsca na nocleg przemieściliśmy się po wertepach o kilkaset metrów na szczyt klifu. Pomiędzy krzakami, drzewami stały dobrze poukrywane namioty, samochody campingowe, całe obozowiska porozbijane na dziko głównie przez rodzinki z dziećmi. Podobne zbiorowisko wychillowanych ludzi m.in. naturystów było na plaży. Jeszcze przed snem po ciemku Sław, Klod i Kasia poszli się kąpać w morzu odkrywając fluoryzujące meduzy. Typowych hipisów niestety nie znaleźliśmy. Sami jednak stworzyliśmy odpowiedni klimat rozpalając sziszę :P

dzień XV



Dzień 16.07.2010
Drużyna zbierała się dość długo, bo jeszcze była akcja upgrade’u busa (żeby można go było odpalić bez dostępu do silnika). Potem pojechaliśmy z powrotem do Warny, tym razem na zwiedzanie miasta. Podobno, żeby zwiedzić Bułgarię wystarczy zobaczyć Sofię, Plovdiv i właśnie Warnę. Pierwszym miejscem na jakie trafiliśmy był ogromny targ z mnóstwem warzyw, owoców, budek z miejscowymi przysmakami (ich tradycyjnymi zasmażanymi kiełbaskami w bułce zwanymi „kebabcieta” i „kjufteta”), a także mnóstwem pamiątek, broni (noże, kastety, batony) i innych gadżetów. Sprzedawcy wydawali się być bardziej nachalni niż w innych miejscach, ale ignorowanie działało bardzo skutecznie. Tu Sław z Kasią targując się zakupili zajefajną sziszę. Targ roił się też od cwaniaczków proponujących nam po polsku wymianę waluty a także zakup trawy po atrakcyjnych cenach.
Następnie zwiedziliśmy piękną cerkiew, główny plac w mieście z Operą, przeszliśmy się deptakiem aż nad morze i co wytrwalsi do nadmorskiego parku. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o ruiny starożytnych łaźni rzymskich.
Kolejny raz przekonaliśmy się, że turyści w Bułgarii muszą bardzo uważać. Przed jednym z kantorów stała tabliczka z korzystnymi kursami walut, gdy jednak jedno z nas wymieniło pieniądze okazało się, że kurs jest o wiele gorszy. Miła na początku pani stała się nieprzyjemna przy próbie reklamacji i pokazała tablicę wewnątrz kantoru (powieszoną sprytnie za plecami klienta), według której wszystko się zgadzało.
Po zwiedzaniu przyszedł czas na plażowanie. Za wszelką cenę chcieliśmy znaleźć Irakli, małą miejscowość nadmorską, nieistniejącą na mapie, którą polecił nam pewien Niemiec jako kultowe miejsce spotkań hippisów. Udało się, miejsce okazało się rzeczywiście przeurocze. Piękna piaszczysta plaża, woda o idealnej temperaturze i przede wszystkim wysokie fale. Tego wieczora pluskaliśmy się w morzu jak dzieci.
Chcieliśmy zostać dwa dni na miejscowym campingu, który spodobał nam się ze względu na klimat dawnego PRLu, jednak rozczarowaliśmy się. Znów próbowano nas oszukać. Za kawałek trawnika na nocleg właściciel zaśpiewał 10 euro. Po rozmowie z innymi użytkownikami okazało się, że płacili po 3 lewy czyli ok. 6 zł. Postawiliśmy więc samochody w cieniu i zapłaciliśmy ile należało panu parkingowemu. Od tego czasu nie mieliśmy spokoju, gdyż właściciel co chwilę przychodził najpierw mówiąc, że ta cena to za parking nie camping potem już słyszeliśmy „it’s not a camping” chociaż naokoło namioty, następnego dnia usłyszeliśmy, że mamy nieaktualny bilecik od parkingowego choć on powiedział, że to za 24 h a tak w ogóle to mamy stąd natychmiast się wynosić, już on nawet nam pieniądze odda byle nas tu więcej nie widzieć.
Mimo wszystko miło spędziliśmy tam jedną dobę. Za sąsiadów mieliśmy młode małżeństwo z Polski i przemiłą parę z Niemiec. Wieczorem była inauguracja sziszy, najpierw jednak wielka prowizorka, żeby doprowadzić ją do użytku. Brakujące części nasi specjaliści zastąpili kawałkiem wężyka do paliwa, rurką od prysznica i denkiem puszki od pepsi. Działa bez zarzutów.
Na nocleg część ekipy udała się na plażę pod rozgwieżdżone niebo…

poniedziałek, 19 lipca 2010

Dzień XIV




Dzień 15.07.2010
Półwysep Kaliakra w porannym słońcu zachwycił nas jeszcze bardziej widokiem wysokich klifów ciągnących się kilometrami, morza i skał daleko w dole oraz kormoranów, mew i jaskółek w powietrzu. Brakowało jedynie delfinów, które podobno tam bywają. Z końca cypla nie widać było nic prócz otaczającego nas z każdej strony morza, aż w głowie się kręciło. Wedle legendy, wiele wieków temu z tego miejsca skoczyły w otchłań wody dziewice z Kaliakry woląc śmierć od tureckiej niewoli, co zresztą upamiętnia pomnik.
Porobiliśmy sobie wiele cudnych fotek idealnych na facebooka i oczywiście naszego bloga po czym uciekliśmy z palącego słońca i ruszyliśmy w stronę Warny. Tam sporo czasu zeszło na zakupach spożywczych w markecie i niezbędnym Praktikerze, gdzie nasi busowi geniusze zaopatrzyli się w wiele metrów kabla i innych dziwactw, które miały usprawnić sposób odpalania pomarańczowego busika. Na nocleg udaliśmy do parku narodowego „Pobiti Kamani” czyli niezwykłego kamiennego lasu.

Dzień XIII


Dzień 14.07.2010
Cudownie było zacząć dzień od wskoczenia do ciepłego morza, po pewnym czasie jednak stwierdziliśmy, że trzeba zwiedzić coś więcej niż tylko plażę w tym pięknym kraju. Ruszyliśmy, jednak już po kilku minutach busik Snelliusa zaczął pokazywać swoje fochy wymuszając na nas holowanie i wizytę w miejscowym zakładzie mechanicznym. Został tam wraz ze swymi pasażerami zaś ekipa jego sprawniejszego brata bliźniaka ruszyła pieszo na podbój miasta. Sławę stolicy Heavy Metalu Kawarna zawdzięcza odbywającym się tu co roku festiwalom. Unikalne są też wymalowane na ścianach mieszkalnych bloków podobizny gwiazd, poza tym nic nadzwyczajnego nie znaleźliśmy, co najwyżej całkiem przyjemny deptak w komunistycznym stylu z wieloma kafejkami i pubami. Gdy problemy z samochodem zostały ostatecznie rozwiązane usiedliśmy w jednej z restauracji by posmakować miejscowego żarełka. Chyba wyglądaliśmy dość dziwnie wcinając gulasz ze śmiesznych kociołków, dopiero po skończonym posiłku domyślając się zastosowania dodatkowych talerzy. Ważne jednak, że miejscowe specjały m.in. kawarma po bułgarsku, zapiekany ser w stylu szopskim czy grubo krojone frytki z białym serem bardzo nam smakowały. Wieczorem udaliśmy się w stronę półwyspu Kaliakra. Jest to przecudowne miejsce… cypel z trzech stron otoczony wodą schodzący do morza urwistymi klifami czego po ciemku nie mogliśmy zbyt dobrze zobaczyć, za to obserwowaliśmy niezwykle rozgwieżdżone niebo i zwiedziliśmy klimatycznie podświetlone ruiny wiekowej twierdzy odkrywając między kamieniami dziwne stworzonka jak żuczki, ropuchy i fluoryzujące larwy. Przed snem z okien naszych czterokołowych mieszkanek mieliśmy widok na ciemną taflę wody i światełka dalekich miast na horyzoncie.

Dzień XII



Dzień 13.07.2010
Rumunia w końcu pozwoliła nam opuścić swoje gościnne progi. Na przejściu granicznym na szczęście nie sprawdzano daty na winietach… za to był inny „przypał”. Celnik oglądając nasze paszporty znalazł w jednym z nich 50 euro… Cóż, ktoś po prostu schował dobrze swoje wycieczkowe fundusze. Mieliśmy naprawdę niezwykłe szczęście, że skończyło się na mocno zdziwionym i podejrzliwym spojrzeniu oraz oddaniu pieniędzy właścicielowi. Szczęśliwi, że pokonaliśmy wszelkie przeciwności odraczające upragnione plażowanie, gnaliśmy wzdłuż wybrzeża, gdy znów pomarańczowy busik zniknął gdzieś z tyłu. Ponownie ta sama historia, gasł co jakiś czas, jechaliśmy więc na raty - gdy zgasł, Enie wysiadali z auta odpalali auto dając gazu „na silniku” i tak dotoczyliśmy się do Kawarny – światowej stolicy Heavy Metalu i wjechaliśmy nad samo morze, przezornie wybierając tym razem ładną zaludnioną plażę, na której spędziliśmy cały dzień na przemian taplając się w ciepłej wodzie i wygrzewając się na słońcu. Spotkaliśmy tu pewnego Niemca, który polecił nam plażę w Irakli, ponoć miejsce spotkań hippisów. Zdradził nam też, że właściwie w Bułgarii miał zamiar spędzić kilka dni lecz jest tu już dużo dłużej, bo za jazdę na trike’u pod wpływem odebrano mu prawo jazdy i kazano stawiać się na komendzie policji dwa razy w tygodniu… i tak przez kilka miesięcy… Co do interesujących ludzi spotkaliśmy też rodaków. Dwójka znudzonych pracą informatyków, trochę tylko starszych od nas, postanowiła wybrać się w podróż dookoła świata przemieszczając się stopem tudzież różnorodnymi środkami komunikacji publicznej. Na bułgarskiej plaży siedzieliśmy wraz z nimi do późna przy ognisku i imprezowaliśmy w polskim stylu. Mieliśmy też cichego gościa – miejscową dziewczynę, która nie wiadomo skąd się pojawiła, pomagała przy ognisku, cieszyła się z poczęstunku lecz długo nic nie mówiła. W końcu zapytana trochę po bułgarsku, trochę po rosyjsku, przedstawiła się jako Dora, wyznała, że miesza tu, na plaży, bo jej się tu podoba.
Mile zaskoczył nas patrol policyjny - funkcjonariusz ładną angielszczyzną kulturalnie zapytał czy jesteśmy turystami, skąd jesteśmy i poprosił by dobrze zagasić ognisko. Nie było problemu z noclegiem na plaży co w naszym kraju jest przecież wykroczeniem. Podoba nam się w tym kraju :)

Dzień XI

Dzień 12.07.2010
Ok., ostatni dzień winietki, trzeba uciekać do Bułgarii. Pożegnaliśmy się z panem, uzupełniliśmy zapasy wody (na drodze do kranu spotkaliśmy wygrzewającego się w słońcu węża, który czmychnął gdzieś w krzaki gdy nas zobaczył) i podziękowaliśmy za gościnę. Prujemy do Mangalii, gdzie zamierzamy zatrzymać się tylko na poczcie, żeby wysłać pocztówki, małe miasteczko jednak wykazało niezwykłą siłę przyciągania. Wyjeżdżaliśmy z niego trzy razy wracając wciąż jak bumerang. Czemu zostaliśmy w nim aż dwa dni mimo, że nie miało do zaoferowania szczególnych atrakcji turystycznych a co najwyżej market z niezwykle dobrym w stosunku do ceny winem i krzesłami turystycznymi w promocji? Pewnie każdy kto śledził nasze przygody domyśla się, że przyczyną tak długiego postoju w mieścinie była awaria. Długa historia naprawy strawialna będzie jedynie dla miłośników busów dlatego będzie dokładniej opisana w osobnej notce. Dla zwykłych śmiertelników skrócona wersja. Silnik pomarańczowego busika zaczął gasnąć co jakiś czas w zupełnie losowych momentach, najczęściej jednak na wyjeździe z Mangalii, gdy załoga marzyła już tylko o plażowaniu na bułgarskiej riwierze. Popołudnie i wieczór spędziliśmy koczując pod zatłoczonym autoserwisem chcąc nie chcąc czekając na swoją kolejkę, czyli na chwilę uwagi jedynego serwisanta, który znał się na rzeczy. Miał on widać w zwyczaju robić a nie mówić. Nic nie wyjaśniając zajrzał do silnika i zaczął w nim grzebać. W międzyczasie wszyscy, oprócz Snella bardzo przejętego busikiem, rozsiedliśmy się w cieniu przy stoliku korzystając z niezabezpieczonego neta z pobliskich bloków, grając w najlepsze w grę planszową i co jakiś czas przyglądając się scence pt. „jazda próbna”. Scenariusz za każdym razem podobny. Snell wyjeżdża na miasto, po chwili wraca holowany pod stację przez Kloda po czym cała ekipa Eurotrip wpycha busika na plac w klapkach na nogach (jedynie Klod się wyróżniał, pchając busa na boso). Chyba wyglądamy zabawnie :P Mechanik załamuje ręce i grzebie dalej. Wieczorem specjalnie dla nas przyjechał inny specjalista tzw. pompiarz, zdiagnozował, obiecał część zamienną na kolejny dzień. Nie pozostało nam nic innego jak rozbić obóz pod stacją serwisową z malowniczym widokiem na blokowisko…

Dzień X



Dzień 11.07.2010
Obudziły nas przejeżdżające tuż obok pociągi i słońce zmieniające wnętrze samochodów w saunę. Jednogłośnie postanowiliśmy jak najszybciej znaleźć plażę, wcześniej jednak zwiedzić Konstantę – osławiony kurort nadmorski z czasów naszych rodziców. Wedle tego co pisały przewodniki spodziewaliśmy się tłumów turystów na bulwarze i pięknej starówki. Jednak miasto zrobiło na nas wrażenie opuszczonego i dość zaniedbanego. Było jakby cieniem dawnej świetności. W poszukiwaniu plaży ruszyliśmy wybrzeżem w stronę granicy Bułgarskiej. W kolejnych nadmorskich wioskach osaczyły nas tłumy plażowiczów, postanowiliśmy więc znaleźć dziką plażę, gdzie moglibyśmy rozbić obóz. Polną drogą, a właściwie bezdrożem dotarliśmy nad brzeg morza. Wysoka skarpa, a poniżej wąski pas potłuczonych muszli, woda śmierdząca glonami i roje much – nie byliśmy zachwyceni ale jak na pierwsze plażowanie wystarczyło. Schłodziliśmy się w morzu, zebraliśmy pokaźnych rozmiarów muszle i właśnie byliśmy w trakcie rozpalania grilla gdy nasz spokój zakłócił ogorzały mężczyzna w średnim wieku, który ewidentnie chciał nam coś zakomunikować jednak na przeszkodzie stał brak wspólnego języka. W końcu z mieszanki międzynarodowych zwrotów i dziwacznej mowy gestów wywnioskowaliśmy, że po pierwsze jest przyjaźnie nastawiony, po drugie chce nam zapewnić ochronę i zaprasza do siebie. Ostrzeżeni o staży granicznej raz dwa zebraliśmy manatki do busów, bo właśnie zaczęło padać (m.in. grill z rozżarzonymi węglami). Jechaliśmy po dziurach z narażeniem oderwania mocno już nadwyrężonych amortyzatorów, prowadzeni przez intensywnie gestykulującego pana. Poprowadził nas na swoje podwórko, gdzie stał nieukończony hotel i jego chatka sklecona z płyt pilśniowych. Okazał się człowiekiem niesamowicie gościnnym, pogodnym, przyjaznym, a przede wszystkim bardzo specyficznym. Na migi opowiedział swoją historię – stawiał hotel po czym przyszedł kryzys, przez który nie mógł ukończyć budowy, dlatego teraz mieszka tu sam jednak ma wiele dobrych znajomości. Nieczytelne dla nas gesty jak rzucanie o ziemię telefonem komórkowym, wydzieranie kartek z nieaktualnego już paszportu jedynie zastanawiały, inne, jak ostentacyjne rzucanie za siebie siekierą, nożem stawiały przed oczy sceny z horrorów. Generalnie zjednoczyło nas wspólne słowiańskie pochodzenie. Poczęstowaliśmy pana polskim piwkiem a on nas rumuńskim i wymieniliśmy patriotyczne toasty. Jeszcze tylko przed snem urządziliśmy rzeź komarów, gdyż krwiożercze rumuńskie bestie okazały się odporne na wszelkie środki owadobójcze. Oprócz walki z robactwem noc minęła w miarę spokojnie.

Dzień IX





Dzień 10.07.2010
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Gdy tylko bramy zamku zostały otwarte ekipa Eurotrip znalazła się na jego dziedzińcu. Zameczek spodobał nam się z zewnątrz jednak odnowione wnętrze nie zachwyciło nas. Zamek jest raczej obiektem turystycznym, ma niewiele wspólnego z historią Vlada Tepesa. Osławiony krwiożerca prawdopodobnie nigdy tam nie przebywał. Jako, że tandetnych wampirowych pamiątek nie brakowało na straganach zaopatrzyliśmy się w różnorakie drobiazgi.
Pozostałą część dnia spędziliśmy w samochodzie pędząc w stronę morza, gdyż data na winietkach uświadamiała nam, że musimy uciekać z pięknego kraju Draculi. Po drodze usiłowaliśmy zwiedzić Bukareszt. Jak w każdym ogromnym mieście ciężko było przedrzeć się samochodem przez centrum, jednak nasz nawigator, Czesiu, poprowadził nas w miarę głównymi ulicami dzięki czemu mogliśmy pozwiedzać i na szybko porobić zdjęcia przez okna.
Dojechaliśmy do Konstancji już późnym wieczorem i z wielkim trudem znaleźliśmy nocleg.

poniedziałek, 12 lipca 2010

dzien VIII


Dzień 09.07.2010
Dzień rozpoczęliśmy od wspinaczki po 1480-ciu schodach do ruin zamku Vlada. Z tablic informacyjnych po drodze dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy, np. jak zmylił swoich wrogów przez podkucie konia tyłem do przodu. Z tego, co zostało po budowli rozciągał się oszałamiający widok na okolice.
Gdy już nacieszyliśmy się wizytą u Draculi wróciliśmy do busików. Przed wyjazdem pomoczyliśmy jeszcze nogi w strumyku, schodząc doń na sznurku bieliźnianym :P
Po drodze do Bran (na trasie widoki były jak zwykle przecudne) odkryliśmy, że w busie Kloda coś jest nie tak – słychać było stuki w okolicy prawego przedniego rogu pojazdu na każdej dziurze i hopce. Zatrzymawszy się gdzieś na uboczu i odkręciwszy koło naszym oczom ukazał się urwany amortyzator. Z powodu braku odpowiednich części zamiennych skręciliśmy busa i pojechaliśmy dalej mając nadzieję, że nie zgubimy amortyzatora na którejś z kolejnych dziur.
Już w Bran ze szczytu niezbyt wysokiego pagórka powitał nas „książkowy” zamek Draculi. Szybko wyruszyliśmy na jego zwiedzanie, jednak ku naszemu ogromnemu rozczarowaniu, od prawie godziny był już zamknięty. Jednogłośnie postanowiliśmy zabawić trochę dłużej w Bran i spędzić noc pod kolejnym zamkiem, aby z samego rana wyruszyć na jego podbój ;)
Obozowisko rozbiliśmy na parkingu; zwiedziliśmy miasteczko, w którym był bardzo ładny parczek z ciekawymi rzeźbami i armatami. Popstrykaliśmy fotki, pobiesiadowaliśmy na naszym miejscu kempingowym i poszliśmy spać.

dzien VII












Dzień 08.07.2010
Dziś rano akcja pt. prysznic ;) Do tej pory zaplecza higienicznego dostarczały nam toalety na stacjach benzynowych. Dziś, pierwszy obóz rozbity na łonie natury pozwolił skorzystać z dobrodziejstwa czarnych plastikowych worów na dachu, aura jednak nie sprzyjała ich nagrzaniu więc musieliśmy zadbać o to sami. Po orzeźwieniu się raczej chłodną wodą rozejrzeliśmy się po okolicy i z lekką nutą przerażenia odkryliśmy, że w pobliskim znaku drogowym rdzewieją dziury po kulach…
Po kąpieli, śniadaniu i zwiedzaniu ruszyliśmy w drogę kierując się ku zamkowi Vlada Tepesa. Góry Fagaras pokryte złowieszczą mgłą powoli zbliżały się w naszym kierunku potęgując uczucie grozy i wszechogarniającego zła. Pierwsza połowa trasy szła powoli, pod znakiem gęstych serpentyn i mgły przesłaniającej widok drogi i pogłębiającej otchłań przydrożnej przepaści…
Na samej górze, na wysokości ok. 2km zastaliśmy małe jeziorko, wieeelką górę śniegu i kilka kramików oferujących lokalne przysmaki, takie jak sery, kiełbasy, napoje, kabanosy, czy świńska skóra. Po krótkiej sesji zdjęciowej i szybkich zakupach ruszyliśmy dalej. Druga część trasy była słoneczna i radosna (może poza rozbitym Alfa-Romeo leżącym gdzieś na stoku), oferując nam przepiękne widoki na góry, wodospady, doliny, przełęcze i serpentyny dróg biegnących w dół. Na jednym z wielu postojów podjechały do nas dwa polskie busy (T3 i T4, serdecznie pozdrawiamy!) i po krótkiej, acz serdecznej wymianie zdań ruszyli w dalszą drogę.
Przed naszym celem na dziś odwiedziliśmy jeszcze tamę spiętrzającą wodę na jeziorze Vidraru. Imponująca półokrągła betonowa konstrukcja oferuje wspaniałe widoki zarówno w dół, jak i w dal. Gdy się bliżej przyjrzeliśmy, mogliśmy zobaczyć ogromne ilości małych ptaszków o białych brzuszkach latających zwinnie we wszystkich kierunkach. Jak zwykle musieliśmy uwiecznić to miejsce na fotografiach, po czym kontynuowaliśmy podróż.
Droga do zamku zajęła nam więcej czasu, niż przewidzieliśmy, więc po posiłku w lokalnej restauracji, gdzie skosztowaliśmy narodowych specjałów i domowego winka (ok. 16zł/litr) rozbiliśmy obozowisko u stóp wzgórza, na którym widnieją ruiny zamku hrabiego Draculi…

dzien VI








Dzień 07.07.2010
Rano z ulgą opuściliśmy zwariowane miasto Cluj-Napoca i skierowaliśmy się w stronę mniejszej miejscowości Sighisoara. Tam właśnie rozpoczęła się nasza przygoda z Vladem Tepesem popularnie zwanym Draculą, to tu urodził się i mieszkał do 4-go roku życia. Jego dom, obecnie zamieniony na restaurację, nie wyróżnia się niczym szczególnym, jednak znajduje się w obrębie klimatycznej cytadeli, której historia sięga XIII w. Zwiedziliśmy salę tortur, wieżę zegarową z ciekawym muzeum wewnątrz oraz pięknym widokiem na okolicę z jej szczytu a także cmentarz, gdzie wiekowe drzewa ocieniały równie stare mogiły pokryte mchem. Zachmurzone niebo dodawało mroku i tak już niesamowitej atmosferze tego miejsca.
Noclegu postanowiliśmy poszukać w tzw. dziczy, której mieliśmy pod dostatkiem wszędzie wokoło. Udało się, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji znaleźliśmy miły zakątek pod lasem, na miejscu, zdawałoby się przeznaczonym do kempingowania. W niezbyt gęstym lasku ustawione zostały drewniane ławy, a niedaleko przed pierwszym drzewem skonstruowane było palenisko (kamienny krąg i 2 słupki metalowe z przyspawanymi drutami tak, aby można było rożen złożyć). Drobne kamyczki utwardzały powierzchnię naszego „parkingu” otoczonego przez pola, a oddalone nieco krzaczki osłaniały odrobinę od drogi.
Przyjechawszy tutaj niewiele myśląc wzięliśmy się za rozpalanie ogniska – chwilkę to zajęło, ale w końcu daliśmy radę. Snell ze Sławem przytachali całkiem spore drzewo, a gdy już płomień się rozgościł wśród gałęzi zorientowaliśmy się, że nie mamy absolutnie nic, co moglibyśmy na tym ognisku przyrządzić – w ruch poszły kuchenki i makaron. Już po kilkunastu minutach mogliśmy się w pełni cieszyć spaghetti przy ognisku!
Spędziliśmy tam bardzo przyjemny choć dość chłodny wieczór. Ciszę zakłócał jedynie skrzek żab, przejeżdżające co jakiś czas wozy konne no i my :P

informacja turystyczna ;)

Wybaczcie, że tak rzadko dodajemy nowe posty, ale internet nie rośnie na polach po drodze, w przeciwieństwie do kukurydzy czy słoneczników i nie jest go łatwo znaleźć.

dzien V




06.07.2010
Tego ranka drużyna ruszyła dopiero o 14. No cóż, korzystaliśmy z all inclusive ;P
W drodze do granicy pomarańczowy bus jak zwykle strzelił focha. Pobocze ruchliwej drogi nie zachęcało do postoju, jednak na szczęście Eniu, ynteligencyją swoją, sprawnie naprawił wąż od nagrzewnicy, który zerwał się z mocowania i przetarł o przegub. Mogliśmy ruszać na pierwsze spotkanie z celnikami i przedgranicznym stresem. Po sprawdzeniu paszportów pan celnik pożegnał się z nami w swym rodzimym języku i, o dziwo, zdołał zamknąć sneliusowe drzwi, co jest problematyczne nawet dla właściciela. Przekroczyliśmy, uff… Dwa nabite działka przeciwpancerne i kilka rakietek wjechało wraz z nami na terytorium Rumunii, tak dobrze ukryte, że nie zauważone:P
Kierunek na miejscowość Oradea. Tu pierwszy raz zetknęliśmy się z miejscową ludnością. Niestety podświadomie byliśmy zaślepieni przez stereotypy przez co zostawiliśmy samochody na strzeżonym parkingu i zabraliśmy z sobą cenne rzeczy.
Teraz już wiemy: nie wolno wierzyć stereotypom! Jak później mieliśmy się przekonać, rodowici Rumuni są uczynni, uczciwi i gościnni. W uroczym miasteczku obejrzeliśmy wiele ładnych, choć mocno zaniedbanych budynków, przeszliśmy się monciakopodobnym deptakiem i skosztowaliśmy miejscowego specjału, czegoś na kształt twarogowych, mocno słonych placków.
Droga do Cluj-Napoca była spokojna, za to prowadzenie aut w samym mieście mocno dało się we znaki naszym kierowcom. Miejscowość niby nie była bardzo duża - zamieszkana przez 350 tysięczną populację, zaś ulice w niej - w dobrym stanie, jednak przytłaczała nas niewyobrażalna ilość samochodów na pięciopasmowych drogach, trzypasmowych rondach i skomplikowanych skrzyżowaniach oraz kompletnie dla nas nie zrozumiała sygnalizacja świetlna. Co do kultury jazdy, brak komentarza... Panujące ogólnie prawo dżungli i pełne parkingi skutecznie nas zniechęciły do zwiedzenia tego ciekawego miasta. Po usilnych staraniach, które kosztowały nas duuużo czasu i sporo benzyny, cudem udało nam się znaleźć klimatyczny nocleg pod supermarketem Real. Przynajmniej rano będą ciepłe bułeczki :P
Tak minął wieczór i poranek dnia piątego… :)

dzien IV cd

Dzień 05.07.2010 cd.
Poszukując noclegu na Węgrzech wjechaliśmy przypadkowo na pewną stację, jednak okazało się że nie możemy tam spokojnie chrapciu chrapciu, bo zauważyliśmy grupę Hungarian Need for Speed Maniacs. W tym momencie wpadł cudowny pomysł włączenia przeoryginalnych zjaranych na zielono świateł Klodów. Miejscowe ziomki nie mogły wyjść z podziwu, że dwa rozsypujące się busiki z Polski zapodały takim lansem. Postanowiliśmy jednak nie wdawać się w bliższe znajomości i po krótkiej chwili znaleźliśmy 5-gwiazdkową stację (Wi-Fi, WC z łazienką dla nas, myjnia samochodowa dla busików, roziskrzający atmosferę buczący transformator pod bokiem) jednym słowem pełen wypas. Na pamiętnej stacji działo się niewiele w rzeczywistości za to dużo w naszych głowach. GENERALNIE było świetnie!

dzien IV

05.07.2010
Pierwszy chłodniejszy dzień naszej wyprawy, nawet deszczyk odrobinę posiąpił. Rano pobudka, nie minęła godzina, a zielona karta leży wśród dokumentów, winietki błyszczą się na szybkach. Po przebyciu wielu krętych dróżek pod szczytami tatr, z których widoki były zapierające dech, Słowacja przywitała nas piękną tęczą na horyzoncie i latającymi kilka metrów nad ziemią drapieżnymi ptakami polującymi na wypłoszone deszczem gryzonie. Nie zabawiliśmy tam jednak długo – cały kraj przejechaliśmy „na jednym szczochu”.
Tuż za granicą z Węgrami kupiliśmy kolejne winietki, a jakoś w połowie drogi przez ten kraj zatrzymaliśmy się na obiad. Towarzyszyły nam bociany mieszkające w trzech pobliskich gniazdach, a także hordy krwiożerczych komarów. Teraz już dojeżdżamy do granicy z Rumunią i jeszcze przed jej przekroczeniem planujemy nocleg.

czwartek, 8 lipca 2010

Dzien III 04.07.2010r.








04.07.2010
Nadal podjarani latamy od rana robiąc sobie zdjęcia z jeżdżącymi zabytkami T1, kultowymi ogórkami T2 i wszelkimi rodzajami ślicznych garbusów, zanim wszystkie te cuda rozjadą się po Europie…
Dzień kontynuowaliśmy kąpielą w zalewie, odrobiną smażenia się na słoneczku, a później zajęła nas naprawa kuchenki turystycznej, bo bez tego ani rusz. Volkswageny już powoli rozjeżdżały się w swoich kierunkach, a nam jeszcze pozostał do spełnienia obywatelski obowiązek głosowania. Udaliśmy się więc do dawnej stolicy, gdzie pod Wawelem wrzuciliśmy nasze głosy do urn, udając się następnie na zwiedzanie.
Jako pierwszą odwiedziliśmy komnatę Piłsudskiego wraz z jego nowymi współlokatorami, później zwiedziliśmy Katedrę, Kaplicę św. Zygmunta oraz dziedziniec Zamku. Następnie odwiedziliśmy rynek, gdzie weszliśmy do wielkiej głowy, w której dzieci grały w karty, umyliśmy się pod pompą, „nie zwiedzaliśmy” Kościoła Mariackiego oraz wysłuchaliśmy hejnału.
Zjadłszy obiadek gotowany na chodniku ulicy Poselskiej, tuż przy starówce (pierwszy epizod z serii „Gotuj z Eurotripem”), udaliśmy się na poszukiwanie miejsca noclegowego. Znalazło nas ono przy ulicy Smoczej, więc postanowiliśmy odwiedzić jej najbardziej znanego lokatora (który już nie potrzebuje SMSów aby siać postrach wśród lokalnych dziewic). Żeby ochłodzić nieco płomienną temperaturę udaliśmy się obalić piwko w pubie pod Sukiennicami.
Przed snem, z pierwszego piętra naszej mobilnej siedziby mogliśmy obserwować strzelające w niebo oświetlone wieże rezydencji królów Polski pamiętające setki lat historii.

Dzien II C.D.





Dzien II C.D 03.07.2010r.
Nastąpiło dużo zamieszania w Krakowie, szukanie Internetu, telefony do PZMotu, gdzie odpowiadała nam cisza lub automat. Wszystko to odkryło przed nami przykrą prawdę, że zielonej karty nie będzie przed poniedziałkiem i na weekend musimy zostać w Polsce.
Snellius zadzwonił do kumpla, aby dowiedzieć się, gdzie moglibyśmy bezpiecznie przenocować w Krakowie. Ku naszemu (bardzo pozytywnemu) zaskoczeniu okazało się, że nieopodal naszej lokalizacji odbywa się właśnie zlot miłośników VW Garbusów, na którym jest też dużo „kanciaków”. Niewiele myśląc udaliśmy się w tamtym kierunku.
Zrobiliśmy szoł wjeżdżając jako ostatnie, 403 i 404 ekipy zlotowiczów podświetlonym na zielono busem, obklejeni nalepkami Eurotrip i flagami wszystkich krajów, które zamierzamy odwiedzić. Było trochę znajomych z forum i ze zlotów. Starzy wyjadacze doradzali nam – żółtodziobom na co uważać w Rumunii i Bułgarii. Wieczór spędziliśmy na melanżu między kultowymi garbusami, każdy w swoim rodzaju, dopieszczony do granic możliwości. Nie można sobie chyba wyobrazić lepszego początku naszej wyprawy.